13 lipca 2012

Rozdział 1~

- To ten smok? - Spytała, całkowicie szczerze, więc odpowiedziałam jej równie szczerym i bezpośrednim;
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć? To Ty jesteś cholernym Łowcą. Ja tylko się uczę. - Nie rozumiałam czemu i skąd miałabym wiedzieć, że to akurat był Lambas. Nawet nie skojarzyło mi się to z nazwą smoka, a raczej z chlebem elfów z tolkienowskiego Władcy Pierścieni. Wydawało mi się raczej wątpliwe, aby chodziło jej o jakikolwiek rodzaj pieczywa. Do tego elfów. Nie cierpiała tych długouchych stworzeń, które uważały, że są lepsze od innych. Można by stwierdzić, że nienawidziła ich za fakt bycia lepszymi od niej, bardziej idealnymi, jednak wolałam to sobie tłumaczyć w inny sposób; moja Szefowa po prostu nie lubiła cholernie słodkich i niewinnych rzeczy, osób, zachowań. Czemu ją za to winić? Całe swoje życie spędziła w pogoni za paskudnymi gadami, którym raczej daleko było do zachowania zasad savoir vivre.
- Czy to jest Lambas?
- Nie wiem, kurwa, czy to jest Lambas. Słyszę tylko, jak chrapie. Nie widzę też niczego, co jest za tą cholerną górą.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie nosisz przy sobie Wielkiego Atlasu Smoków?
Uniosłam brew, zastanawiając się, czy ona żartuje, czy mówi serio. Istniało coś takiego, jak WAS?
- Co...? - Spytałam szeptem, niezbyt pewna tego, czy powinnam była to robić.
- Wielki Atlas Smoków. Kurwa... - Moja Szefowa uniosła wyżej głowę, jakby to miało jej pomóc zobaczyć cokolwiek, co znajdowało się za wzniesieniem. Należy zauważyć, że znajdowała się w pozycji leżącej. - Płacą mi za Lambasa, a jak się okaże, że to jakieś inne paskudztwo, to będę w dupie.
Tak. To w niej kochałam. Ten altruizm, który podpowiadał jej, aby bezinteresownie pomagać innym ludziom, aby pozbyć się gadziny tylko dlatego, że przeszkadzała innym w ich codziennym funkcjonowaniu.
- Dobra, moment. - Uniosła się niechętnie, poprawiła pasek strzelby na ramieniu i ruszyła w stronę szczytu. Patrzyłam na nią, na jej szczupłą sylwetkę, która była idealnie podkreślona przez obcisłe ubrania, związane w warkocz, blond włosy, ciężkie buciory, które nijak nie pasowały do reszty stroju, a jednak... współgrały z pozostałym wyposażeniem; paroma saszetkami przyczepionymi do paska, dwoma pistoletami w kaburach po bokach bioder oraz wielkiej strzelby, którą chyba sama abgreidowała. Nie była normalna. Była większa, niż pospolity model, do tego - posiadała trzy lufy. Nie trzeba było też jej tak często ładować, co zauważyłam już w poprzednich akcjach Szefowej. Zupełnie, jakby miała gdzieś przymocowany wiecznie-załadowany-magazynek, którego nie widzi ludzkie oko. Dość frustrujące.
Siedziałam w ciszy, a raczej leżałam, nie chcąc jej przeszkadzać. Gdyby potrzebowała pomocy, to sama by popro…  Co? Ktokolwiek uwierzyłby w to, że Eveline przyzna się sama, że sobie z czymś nie radzi? Szybciej zobaczę skrzydlatą krowę, która wesoło lata kółeczka po niebie I muczy melodię z Dziadka do Orzechów.
Podniosłam się z ziemi, po czym pobiegłam za Szefową, poprawiając rękawiczki na dłoniach, gotowa ściągnąć je w każdej chwili, aby jej pomóc. Zniknęła mi z oczu, więc przyspieszyłam, od razu czując, jak chłodne powietrze przedostaje mi się do płuc. Nie wiem czemu uroiła sobie, aby polować akurat pod wieczór. Pod wieczór. Cholera, w nocy! To, że ona potrafiła przespać cały dzień I egzystować w nocy, nie oznaczało, że inni również prowadzili wampiryczny tryb życia.
Chrapanie ucichło. Strzał rozniósł się po okolicy akurat w momencie, kiedy znalazłam się na szczycie wzgórza. Czyli dorwała Lambasa, tak? W innym wypadku nie użyłaby broni i nie faszerowała gada.
To jednak, co zobaczyłam… przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Szefowa biegła sprintem w moją stronę z bronią założoną na ramię, zupełnie, jak jeden z żołnierzy w Afganistanie.
- Spierdalaj, już! – Wrzasnęła i dopiero wtedy zwróciłam uwagę na stworzenie, które gramoliło się za nią. Ni to smok, ni to wąż. Ni to leciało, ni to pełzło. Zupełnie, jakby samo nie mogło się zdecydować co do tego, który sposób poruszania się będzie szybszy.
Rozdziawiłam usta, chcąc cokolwiek powiedzieć, spytać, jak to miałam w swoim zwyczaju, jednak za nim zdążyłam to zrobić Szefowa przebiegła obok mnie, chwyciła mnie za kamizelkę na ramieniu i szarpnęła za sobą. W pierwszym momencie myślałam, że polecę, jak długa na ziemię i sturlam się po wzgórzu i… tak się stało. Z tym problemem, że pociągnęłam za sobą wyklinającą na cały świat Eveline.
Kiedy zatrzymałyśmy się w końcu dzięki jakiemuś głazowi, głośne przekleństwa nie przestały wydobywać się spomiędzy warg mojej opiekunki.
- Rusz tą dupę i wstawaj, bo Cię tutaj zostawię! – Wrzeszczała, wstając w zaskakująco szybkim tempie. Nie zdążyłam pomyśleć, a ona już podciągnęła mnie na równe nogi i zaczęła biec w kierunku, w którym jej zdaniem znajdowały się nasze motory. Jej zdaniem.
- Czekaj…  Jezu… To zła… - Zaczęłam się dukać, czując mdłości. Przywalenie głową o głaz nie było zbyt przyjemnym doświadczeniem. Było mi niedobrze, co nie świadczyło zbyt dobrze. W tej sytuacji wstrząs mózgu był ostatnim, czego potrzebowałam. – Eveline…
- Przestań, wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć, a Jagnar tutaj pełznie! Selavie, do jasnej cholery! – Szarpnęła mnie mocniej, kiedy zwolniłam kroku. Szarpnięcie powtórzyło się, kiedy uklękłam na jedno kolano i wsparłam się dłonią na ziemi. Powoli odwróciłam głowę i otworzyła szeroko oczy, kiedy tuż przed sobą zobaczyłam otwartą paszczę Jagnara. Z ostrych, jak brzytwy zębów aż kapał jad, zaś zakończone ostrymi pazurami, krótkie łapki, poruszały się nerwowo, chcąc dopaść zdobycz.
Zamknęłam oczy i poczułam kolejne szarpnięcie, a potem ból na twarzy, zupełnie, jakby ktoś przeciął ją nożem. Zaczął się na czole, przeszedł przez nos i zakończył pod prawym okiem, a potem… rozpromienił na całą twarz. Zamknęłam oczy. Poczułam się, jakby ciemność pochłaniała mnie, zamykała mnie w ciasnej klatce, której ściany coraz bardziej się zbliżały, zbliżały, zbliżały… aż zniknęłam.


*


Czerń przybrała barwy szarości, a potem powoli, niespiesznie zamieniała się w biel. Dobrze znaną mi biel, pochodzącą od świateł żarówek. Żarówek w skrzydle szpitalnym, jak nazywałyśmy pokój przeznaczony na prowizoryczny szpital. Prowizoryczny szpital, w którym zawsze brakowało tego, co było najbardziej potrzebne. Tym razem pewnie Szefowa też nie miała odpowiednich medykamentów. Nie zdziwiłoby mnie to.
- Mogłaś mnie szybciej wezwać, wtedy nie pozwoliłbym, żeby straciła tyle krwi. Znasz się na leczeniu, jak prezydent na rządzeniu państwem. – Usłyszałam obcy, męski głos. Był zachrypnięty, wypełniony zbytnią pewnością siebie. Powiedziałabym nawet, że pychą. Można było w nim jednak dosłyszeć troskę oraz złość. Kto to był? Lekarz?
- Zamknij się, debilu. – Ten głos znałam aż za dobrze. Eveline. – Ciesz się, że w ogóle do Ciebie zadzwoniłam. Inaczej nigdy byś się nawet nie dowiedział.
- Ty chyba nie za bardzo rozumiesz, co w tej chwili mówisz, kobieto. Gdyby nie moja interwencja, to by się wykrwawiła! Nigdy nie potrafiłaś nawet zabandażować ręki na zajęciach! Robiłaś to tak nieudolnie, że…
- Jeszcze jedno słowo, Garret, a przysięgam, że sam będziesz bliski wykrwawienia!
No, przynajmniej już wiedziałam, że nie był to lekarz. Eveline szanowała tych ludzi na tyle, aby nie wyzywać ich i starać się panować nad sobą w ich towarzystwie. Wiedziałam również, że facet nazywał się Garret i to mi wystarczyło. Nie raz już wysłuchiwałam, jak Szefowa narzekała na kogoś o tym imieniu. Wspominała go jeszcze z Akademii. Nie wiem, co ten mężczyzna jej zrobił, jednak musiał jej mocno nadepnąć na odcisk, jeśli pałała do niego aż tak wielką nienawiścią.
- Za dużo mówisz, jak zwykle. I wrzeszczysz, a Selavie potrzebuje odpoczynku. Proponowałbym przenieść ją do szpitala w Twierdzy, aby tam mogli się zająć tą raną. Z jadem Jagnara nie ma żartów. Teraz usunąłem toksyny z organizmu, jednak nie wszystkie. Gdybyś zawołała mnie szybciej, to…
Eveline nie dała mu nawet dokończyć.
- Wiem, okey? Sama wiem, co jest dla niej najlepsze.  – Zamilkła na krótki moment. -  Dzięki. Możesz już sobie iść.
- Eve, nie możesz unosić się dumą. Tutaj chodzi o jej…
- Powiedziałam, że możesz już sobie iść!
I właśnie w tej chwili gwałtownie się uniosłam, przechyliłam przez poręcz łóżka i zwymiotowałam na podłogę. Potem znowu nadciągnęły ściany, pochłonęła mnie ciemność i sen.

06 lipca 2012

Prolog~.

Chłopiec szarpnął dziewczynkę za rękę i pociągnął w górę schodów. W ostatnim momencie udało mu się uniknąć strzałki z serum usypiającym, która zamiast trafić w jego plecy wbiła się w rozłożony na drewnianych schodach dywan.  To jeszcze bardziej pobudziło go do działania; wszedł na wyższy stopień, ciągnąc siostrę za sobą.
- Chodź, Vi! Rusz się! – Powiedział podniesionym głosem, starając się panować nad sobą. Nie chciał krzyczeć, nie w tej chwili. Doskonale wiedział, że gdyby podniósł głos, to ona na pewno by go nie posłuchała.
- Kiedy ja chcę do mamy… - Zakwiliła mała, ciągnąc nosem. Była cała zapłakana; miała czerwony nos, policzki, jej usta lśniły od śliny. Ciemne włosy znajdowały się w całkowitym nieładzie, a różowa piżama była zakrwawiona na całej długości prawego ramienia.
- Mama kazała nam iść na górę! – Chłopiec szarpnął znowu i pociągnął siostrę w górę schodów. Zaraz usłyszał za sobą trzask pękającego szkła i głośny krzyk mężczyzny. Ojca. Przyspieszył. Bez zastanowienia otworzył za pomocą klucza drzwi, które prowadziły na strych, po czym wepchnął na schody chlipiącą siostrę.
- Nie chce tam iść! Tam jest strasznie! Mama zabrania nam wchodzić na strych! – Dziewczynka nie  dawała za wygraną; wciąż ocierała oczy zakrwawionym rękawem piżamy, przez co rozcierała czerwoną ciecz po całej swojej twarzy. -  Chcę do mamy, nie chcę już się w to bawić!
- Selavie! – Chłopiec wszedł za nią na schody, po czym zamknął drzwi na klucz. Obrócił się w stronę siostry i delikatnie ją popchnął. – Wejdź na górę. Tam przyjdą po nas rodzice, obiecuję.
Posłuchała, weszła powoli po schodach, nie odzywając się ani słowem. Wciąż jednak pociągała nosem, rozglądając się ze strachem po ciemnym pomieszczeniu. Rodzice zabraniali tutaj wchodzić. Mówili, że jest tutaj niebezpiecznie dla dzieci, ponieważ coś może im się stać.
- Dan, ja naprawdę chcę do…
- Tak, wiem. – Dan chwycił ją za ramiona i posadził na jednej z zakurzonych skrzyń. Był od niej starszy najwyżej o trzy lata, a zachowywał się o wiele dojrzalej. To on był wybranym, tak zawsze mówili mu rodzice. Vi o niczym nie wiedziała, nie mogła.  – Tutaj gdzieś powinno być okno.
Chłopiec zaczął przewracać różne rzeczy, nie przejmując się hałasem, który robił. Nie musiał. Z dołu domu dochodziły tak głośne odgłosy strzelaniny, że nie było takiej potrzeby. Rodzice walczyli dla nich. Za nich.
- Dan… - Vi zajęczała cicho, kuląc się na skrzyni. Przestała już płakać, chociaż nadal nie wyglądała najlepiej.
Spojrzał na nią i na moment zrezygnował z szukania okna. Podszedł bliżej siostry i spokojnie ułożył dłonie na jej policzkach.
- Posłuchaj mnie, Vi…  - Zaczął cichym głosem, wpatrując się w jej duże, zielone oczy. Nawet w ciemnościach mógł dostrzec w nich lęk. – Rodzice mają kłopoty, jednak wszystko będzie dobrze. My musimy na razie wyjść na dach, rozumiesz? Tato kazał nam uciekać, więc uciekniemy.
- Mam lęk wysokości, Dan…
- Nie masz, tylko to sobie wmówiłaś. Nie możesz mieć lęku wysokości. – Chłopiec mówił coraz szybciej, słysząc, jak odgłosy walki stają się coraz bliższe. – Pamiętasz, jak kiedyś mówiłaś, że boisz się myszy, a potem znalazłaś jedną i się nią opiekowałaś?
Skinęła głową.
- Pamiętasz, jak mówiłaś, że w Twojej szafie jest wielki potwór, a tak naprawdę nikogo tam nie było? – Dan mówił dalej, wycierając kciukami policzki siostry.
Vi ponownie skinęła głową.
-Pamiętasz, jak bałaś się latać?
- Dalej się boję, Dan…
Uderzenie w drzwi przerwało ich rozmowę. Ktoś znajdował się na dole schodów i usilnie starał się dostać do środka, krzycząc coś w nieznanym dzieciom dialekcie.
- Dan! – Selavie zapiszczała, ukrywając twarz w dłoniach. Chłopiec zaś pospiesznie wrócił do odgarniania pudeł aż w końcu odnalazł swój cel. Okno. Otworzył je z trzaskiem, po czym podbiegł do siostry.
- Właź tam! Już! – Krzyknął, kiedy jeden ze strzałów przebił drzwi na wylot i uderzył w schody. Już teraz czuł, jak wpadające przez okno chłodne krople wody uderzają o jego twarz, włosy, ramiona. Na dworze padał deszcz, co nie świadczyło zbyt dobrze.
- Boję się! – Vi spojrzała na brata z przerażeniem, kiedy chwycił ją za rękę i szarpnął w stronę okna. Zaraz też ją podsadził, nie zwracając uwagi na jej protesty. Dziewczynka znowu zaczęła płakać, przerażona tym, co się działo.
- Uważaj pod nogi i potem zejdź na taras z drugiej strony! – Chłopiec wydał jej polecenie, gdy znalazła się już po drugiej stronie, a kolejna kula przebiła drewniane drzwi.  Zamek puścił, usłyszał to.  Chwycił się okna i podciągnął, aby wyjść za siostrą. Vi zaraz chwyciła go za ręce i zaczęła ciągnąć, zamiast wykonać jego wcześniejsze polecenie.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że został chwycony za nogi i szarpnięty do tyłu, do środka. Poruszył się gwałtownie, kopiąc na oślep. Nie mógł dać się złapać.
- Spadajcie, debile! – Wrzasnął, kiedy stopą natrafił na twarz jednego z opryszków. Dało się słyszeć jęk, jednak potem uścisk się wzmocnił, a chłopiec został wciągnięty z powrotem do środka.  – Zostawcie mnie! Mój ojciec wam pokaże! Zostawcie! – Krzyczał, szarpiąc się z całych sił, które jeszcze w nim zostały.
- Mamy chłopaka. – Chrapliwy głos drugiego z opryszków wyróżnił się pomiędzy krzykami  Daniela. – Mała jest na zewnątrz. Zastrzelić.
Dan znieruchomiał.
- Nie, czekaj, nie strzelajcie do niej, to przecież moja siostra! – Spojrzał nerwowo w stronę okna, w którym nie było już dziewczynki. Musiała przejść na drugą stronę, jak jej kazał i… Strzał. Pisk. Coś upadło na dach, a potem stoczyło się po nim aż na sam dół. Nie było nawet czasu na zapadanie ciszy.
Chłopak poczuł, jak łzy napływają mu do oczu, jednak nie dane mu było długo odczuwać smutku. Zaraz został uderzony w tył głowy i obraz rozmazał się, odgłosy oddaliły. Świat przestał istnieć.